Wśród przedwyborczych obietnic pojawiają się już nie tylko te zakładające zmniejszenie uzależnienia polskiej energetyki od węgla, ale także i całkowitej rezygnacji z czarnego surowca do 2035 roku. Problem polega jednak na tym, że tego typu deklaracje mają się nijak do rzeczywistości.
Oparta na węglu polska energetyka w połączeniu z unijnymi przepisami uderzającymi w dużych emitentów dwutlenku węgla zaowocowała gwałtownym wzrostem cen prądu w Polsce. Będące u władzy Prawo i Sprawiedliwość próbowało temat najpierw lekceważyć, później przykrywać rekompensatami, by w końcu zamrozić ceny. Działania te jednak nie dość, że były prowadzone nieudolnie (propozycję wielokrotnie zmieniano, a przegłosowany projekt i tak okazał się bublem), to jeszcze - nawet w założeniach - problem jedynie maskowały, a nie rozwiązywały. Sytuację postanowili wykorzystać politycy przeciwnych obozów, którzy albo odświeżyli, albo wysunęli nowe propozycje dotyczące energetyki. Nie było zaskoczeniem, że większość uderzała w węgiel. Zapewne częściowo przez to, że uznano go za jedną z głównych przyczyn wzrostu cen prądu, częściowo zaś przez to, że Prawo i Sprawiedliwość do tej pory starało się bronić węgla.
I tak oto PSL zaproponowało, by w 2050 roku połowa energii wytwarzanej w Polsce pochodziła z odnawialnych źródeł energii (OZE). Dalej poszła Nowoczesna, która do 2050 chce całkowitej rezygnacji z węgla, OZE połowę udziału w miksie ma zaś osiągnąć w 2035 roku. Najmocniejsze postulaty mają jednak partie spoza Sejmu. Na niedawnej prezentacji swojego programu Robert Biedroń potwierdził, że chce rezygnacji z kopalni i elektrowni węglowych do 2035 roku. Podobny postulat ma Partia Razem. Patrząc na obecną sytuację w polskiej energetyce, wydaje się jednak, że tak radykalne propozycje to po prostu mydlenie oczu, ich wprowadzenie w życie byłoby bowiem tak drogie, że scenariusze te należy włożyć na półkę z polityczną fantastyką.
Nie tylko zastąpienie. Potrzeba dużo więcej energii
Skąd startujemy? Jak wynika z danych Polskich Sieci Elektroenergetycznych (spółki odpowiedzialnej za przesył energii elektrycznej i bezpieczeństwo energetyczne Polski), w 2017 roku krajowe zużycie energii elektrycznej wyniosło 168,1 TWh. By zaspokoić ten popyt, aż 131,9 TWh energii wyprodukowaliśmy z węgla kamiennego i brunatnego. Dodając do tego fakt, że 2,3 TWh netto importowaliśmy, okaże się, że elektrownie węglowe odpowiadały za aż 79,5 proc. energii elektrycznej wyprodukowanej w Polsce. Oznacza to tym samym, że jeżeli chcielibyśmy dziś wykreślić węgiel z miksu energetycznego, produkcja z pozostałych źródeł musiałaby wzrosnąć aż 5-krotnie. To jednak spore uproszczenie, rzeczywistość jest bowiem o wiele bardziej skomplikowana.
Zacznijmy od tego, że nasze potrzeby energetyczne dziś wcale nie muszą się równać tym w 2035 roku. W 2000 roku nasza gospodarka potrzebowała 138 TWh, w ostatnich 17 latach wzrosło jednak ono o blisko 22 proc. Zdaniem ekspertów ta tendencja nie tylko utrzyma się, ale nawet przybierze na sile i w2035 roku potrzebować będziemy już aż 214,3 TWh. Ta bowiem liczba zapisana jest we "Wnioskach z analiz prognostycznych dla sektora energetycznego", które stanowią załącznik do "Polityki energetycznej Polski" przygotowanej przez Ministerstwo Energii.
Oczywiście 214,3 TWh to prognoza, ostatecznie zapotrzebowanie w 2035 roku może być inne, ciężko jednak obecnie polemizować z faktem, że rośnie. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że jeżeli chcielibyśmy obejść od węgla do 2035 roku, w rocznym miksie musielibyśmy zapewnić z nowych źródeł alternatywnych łącznie nie 131,9 TWh, a zdecydowanie więcej. Licząc zapotrzebowanie według prognozy z PEP-u, byłoby to aż 178,1 TWh. To więcej niż produkcja energii w Polsce w 2017 roku. A na zbudowanie tych źródeł - według propozycji pana Biedronia i partii Razem - mamy tylko 17-18 lat. Do tego dochodzi amortyzacja starych niewęglowych źródeł. To ogromne koszta.
Miliardy w błoto
Dlatego dużo bardziej trafne wydaje się mówienie o odchodzeniu od węgla, a nie całkowitej rezygnacji. Korzystanie, póki jest taka możliwość, ze źródeł węglowych kupuje nam nieco czasu na przebudowę miksu. Założenia są proste. Pierwsze to pokrywanie całego nowego zapotrzebowania ze źródeł niewęglowych, czyli po prostu nie dodawanie węgla do miksu. Drugie założenie w stopniowym odchodzeniu od węgla to zastępowanie wysłużonych bloków/elektrowni źródłami niewęglowymi. To ostatnie można przyspieszać poprzez podkręcanie wymogów dotyczących emisji i właśnie takie podejście póki co prezentuje Unia. Wychodzenie przed szereg z pochłaniającym gigantyczne pieniądze planem całkowitego odejścia od węgla to absurd.
Największe węglowe inwestycje trwające w polskiej energetyce | |||
---|---|---|---|
Elektrownia | Inwestor | Moc | Paliwo |
Elektrownia Turów (blok nr 11) | PGE | 430 - 450 MW | Węgiel brunatny |
Elektrownia Opole (bloki nr 5 i 6) | PGE | 2 x 900 MW | Węgiel kamienny |
Elektrownia Jaworzno | Tauron | 910 MW | Węgiel kamienny |
Źródło: CIRE |
Tym bardziej, że pełne odejście od węgla oznaczałoby pożegnanie się nie tylko ze starymi i najsłabszymi z punktu widzenia ochrony środowiska blokami, ale także i nowymi, wybudowanymi niedawno, albo właśnie kończonymi. Musimy sobie zadać pytanie, czy w imię szybkiej rezygnacji z węgla jesteśmy w stanie zamknąć zaraz po uruchomieniu np. kończone właśnie bloki w Opolu i Jaworznie, na które wydaliśmy 16 mld zł? A przecież jest jeszcze brunatny Turów, którego nowy blok spokojnie może pracować co najmniej do 2040 roku. Ma on zastąpić najstarsze bloki tamtejszej elektrowni.
Dodatkowo nowe bloki mają lepsze parametry i pozwolą na ograniczenie emisji zanieczyszczeń. Mniejsza emisja oznacza także spadek koniecznej do zakupu liczby pozwoleń na emisję CO2, czyli w konsekwencji mniejszą wrażliwość cen prądu na ten element. Przykładowo wspominane Jaworzno ma zejść nawet poniżej 700 kg CO2/MWh, podczas gdy obecna średnia dla całego polskiego systemu wynosi ok. 950 kg CO2/MWh. To wciąż więcej niż będące np. narzuconym przez Unię poziomem odniesienia 550 kg CO2/MWh, ale jednak nie sposób zauważyć postępu i sporej redukcji zanieczyszczeń. I o ile można mieć wątpliwości co do sensowności budowy za miliardy złotych nowych bloków (np. Ostrołęki C), o tyle budowa Opola czy Jaworzna jest już na finiszu i pieniądze na te projekty już zostały wydane.
Zdani na łaskę warunków atmosferycznych
Jest jeszcze inny problem związany z odchodzeniem od węgla i ogólnie energetyki konwencjonalnej na rzecz OZE. Wyobraźmy sobie bowiem, że nasz kraj bazuje tylko na wiatrakach bądź fotowoltaice. Póki wieje wiatr (w przypadku wiatraków) lub świeci słońce (w przypadku fotowoltaiki) - jest ok. Problem zaczyna się, gdy warunki atmosferyczne przestają sprzyjać. Dodatkowo w przypadku fotowoltakiki pojawia się także kwestia nocy, gdy słońca nawet przy bezchmurnym niebie nie uświadczymy. Elektrownie konwencjonalne tego problemu nie mają, ich praca jest bowiem dużo bardziej przewidywalna i łatwiejsza w regulacji.
Problemy OZE mogłoby rozwiązać magazynowanie energii. Wieje mocniej? Nadwyżkę przetrzymujemy do czasu słabszego wiatru bądź większego zapotrzebowania na prąd. Tyle, że to mocno teoretyczne podejście. O ile istnieją sposoby magazynowania energii, o tyle póki co - na wielką skalę - słabo jest z efektywnością. I póki nie opracujemy sensownego rozwiązania na tym polu, pójście w pełni w OZE wydaje się abstrakcją. Obecnie bowiem elektrownie konwencjonalne nie tylko produkują prąd, ale również - jako bardziej przewidywalne - zabezpieczają i regulują system. Dodatkowo problem pojawia się też, gdy np. wieje za mocno, prądu nagle jest bowiem za dużo i trudno go sprzedać, jeżeli u sąsiadów również wieje.
Czym wesprzeć OZE, jeżeli nie węglem?
Jeżeli więc naprawdę chcemy kompletnie wyrzucić węgiel z miksu, musimy zastąpić go - przynajmniej częściowo - czymś bardziej przewidywalnym niż wiatrakami i fotowoltaiką. Odpadać wydaje się także biomasa, ciężko bowiem będzie w jej przypadku złapać taką skalę. Warunków dla znaczącej produkcji energii z wody też raczej nie mamy. Pozostaje w zasadzie gaz i atom. Z pierwszym problem jest taki, że i on nie jest czysty. Elektronie gazowe emitują ok. 350 kg CO2/MWh. Przypomnijmy, nowe bloki węglowe to ok. 750 kg CO2/MWh. To więc jedynie spore ograniczenie, ale nie likwidacja emisji (a o tę wydaje się chodzić przeciwnikom węgla). Dodatkowo gaz musimy importować, zapotrzebowanie na węgiel moglibyśmy pokryć w większym stopniu z własnych zasobów. I przy znaczącym zwiększeniu skali (w 2017 roku gaz stanowił tylko 4,3 proc. w polskim miksie) terminal w Świnoujściu czy ewentualnie Baltic Pipe mogą nie wystarczyć. To zaś ponownie pchnie nas w objęcia Rosji. Gaz warto rozwijać, ale jako element dywersyfikacji. Oparcie na nim stabilności systemu w 2035 roku to wizja trudna do realizacji.
Atom, choć z konwencjonalnych źródeł najczystszy, budzi spore kontrowersje wśród części ekologów, co w przypadku ugrupowań Biedronia i Zandberga może stanowić istotną przeszkodę. Nawet jeżeli jednak założyć, że chcielibyśmy elektrowniami jądrowymi w sporej zastąpić węglowe, problemem jest czas. Termin narzucony przez wspomniane partie to 2035 rok, tymczasem polska elektrownia jądrowa wciąż jest "w lesie". A to projekt wieloletni. Dodatkowo nie dość, że nie ruszyliśmy jeszcze z budową, nie mamy doświadczenia w tego typu inwestycjach. Konieczność transferu know-how początkowo wydłużałaby czas oraz zwiększała koszty. W PEP-ie przyjęto, że atom w naszym miksie pojawi się nie wcześniej niż w 2033 roku (ok. 1,4 GW), potem kolejne bloki mogą się pojawiać co dwa lata. 2035 może być więc początkiem atomowej rewolucji, a nie jej dojrzałą fazą, gdy działamy już bez węgla. Warto także wspomnieć o kosztach. W PEP-ie założono, że nakłady inwestycyjne sięgną w przypadku elektrowni jądrowej 20 mln zł/MW.
Łowienie wyborcy
Wydaje się więc, że hasło rezygnacji z węgla do 2035 roku jest jedynie wędką, która ma przyciągnąć wyborców rozgoryczonych cenowymi zawirowaniami na rynku energii. Jeszcze gorzej wyglądają tego typu postulaty, gdy zestawia się je ze smogiem, to bowiem zła identyfikacja przyczyn. Za smog przede wszystkim odpowiadają sami mieszkańcy, zarówno poprzez emisję z samochodów, jak i nieodpowiedzialnie korzystający z piecyków i tym podobnych urządzeń.
Ta walka jest jak najbardziej potrzebna, jednak aby była skuteczna, potrzebna jest odpowiednia identyfikacja przyczyn problemu. Zwalanie odpowiedzialności za smog na elektrownie węglowe walce ze smogiem szkodzi, a nie pomaga. Wysiłek jest bowiem kierowany w zupełnie nie tą stronę co trzeba. Tym samym można zaryzykować stwierdzenie, że postulaty Wiosny i Razem nie tylko są abstrakcyjne, ale i szkodliwe. A przecież jeszcze nie weszliśmy nawet na rozważania dotyczące samych kopalni, górników czy pracowników i współpracowników elektrowni.
Transformacja - zdecydowanie tak, ale odpowiedzialna
Faktem jednak jest, że odejście od węgla w dłuższym terminie wydaje się nieuniknione. Rozwój technologii OZE i magazynowania energii będzie zwiększał efektywność tego typu rozwiązań, węgiel zaś wydobywany będzie z coraz głębszych pokładów. Dodatkowo proces ten jest sztucznie przyspieszany. Jeżeli nie zmieni się polityka Unii Europejskiej, elektrownie węglowe na starcie karane będą dodatkowymi podatkami, podczas gdy OZE w wielu miejscach jest subsydiowane. Gdy tych ostatnich zabraknie, może się nagle okazać, że OZE wcale takie tańsze póki co nie są.
- Hiszpania, obciążona ogromnym długiem wskutek subsydiów dla OZE, zdecydowała się na radykalne zmiany i redukcję subsydiów, co naraziło ją na pozwy sądowe ze strony deweloperów wiatraków i źródeł fotowoltaicznych. W 2014 roku okazało się, że wielkość subsydiów płaconych przez skarb Hiszpanii deweloperom OZE doszła do 200 miliardów euro (...) Ostatecznie sądy utrzymały decyzje rządowe w mocy, stwierdzając, że Hiszpanii nie stać na tak wysokie jak dotychczas wsparcie finansowe dla OZE. Efekt? Od 2014 roku inwestorzy OZE opuszczają Hiszpanię. Jak podało hiszpańskie stowarzyszenie branży wiatrowej Asociacion Empresarial Eolica (AEE), w ciągu całego 2014 roku w Hiszpanii nie zainstalowano żadnej elektrowni wiatrowej. A rząd hiszpański mimo programowej niechęci do energii nuklearnej utrzymuje elektrownie jądrowe w ruchu, bo... dają one tanią energię elektryczną - pisał w czerwcu 2018 roku na łamach CIRE dr inż. Andrzej Strupczewski, profesor w Narodowym Centrum Badań Jądrowych. Podobne przykłady miały miejsce w Wielkiej Brytanii, wydatki na subsydia cięły także inne kraje europejskie.
Polska nie jest czarną plamą na mapie Europy
Nie wybijajmy się więc przed szereg, niepotrzebnie szafując pieniędzmi. Przeprowadźmy dekarbonizację świadomie, a nie zaślepieni ideologią. Wygaszajmy węgiel w miksie, a nie zamykajmy ledwo co otwarte elektrownie, przy których zrobiono spory postęp w kwestii emisji. W ten sposób z roku na rok będziemy czynili kolejny krok w kierunku ograniczenia emisji CO2.
Tym bardziej, że wcale nie jesteśmy czarnym punktem Europy, jeżeli chodzi o emisję CO2 z paliw kopalnianych. W 2017 roku - jak wynika z raportu Global Carbon Atlas - wyemitowaliśmy 327 Mt, co odpowiadało za mniej niż 1 proc. światowej emisji i dało na 21 miejsce w rankingu. Dla porównania liderujące Chiny wyemitowały 9839 Mt i samym tylko 2017 roku zwiększyły emisję o 134 Mt. Jeżeli porównamy emisję na jednego mieszkańca, to według tego samego raportu zajęliśmy dopiero 10. miejsce w Europie. Za Niemcami, Czechami, Rosją, Holandią czy Estonią.
Adam Torchała